Lewe menu


Right menu

Szukaj


Rybie Oko/SWI/Nieregularnik/Publicystyka/ Tancerz marionetek  

Tancerz marionetek

Ocena: 0 
Ilość ocen: 0 
 Ilość wyświetleń: 12004 
Komentarzy: 0 
ID: 10778 
Węzeł: 9047 
Jesienne klimaty

Czapla jak zwykle nieruchomo oglądała swoje odbicie w lustrze wodnym na przeciwległym brzegu, gdzie znajdowało się kilka wypłyceń. Czekała na kolejną zbłąkaną rybkę, która nieopatrznie wpłynie między jej patykowate nogi. Szybki wyrzut głowy osadzonej na esowato wygiętej szyi i już ją ma. Ot sprytne ptaszysko stworzyła natura. W przypływie desperacji sam zacząłem rozważać możliwość wejścia do wody...

Znad Zalewu Wiślanego dolatywała delikatnie orzeźwiająca bryza. Lekko słonawa, co też jest ciekawe... Nie trzeba się dziwić, przecież połączony z morzem, a jak jeszcze mierzeję przekopią to ho ho. Tafla stawu pozostała jednak nietknięta, żadnej, nawet najmniejszej zmarszczki. Dlaczego? – ano dlatego, że jego brzegi ze wszystkich stron porastają drzewa. Taka cisza jest zła, przy takich warunkach nigdy tu nie biorą. I jeszcze to słońce, pali jakby ktoś mu węgla podsypał. Stare, zgięte ciężarem czasu jaki upłynął od czasu kiedy były siewkami brzozy niosą mi na szczęście odrobinę ukojenia w postaci cienia.

Mimo sytuacji zachęcającej do położenia się w hamaku i drzemki pozostałem czujny. Kątem oka dostrzegłem bardzo niewyraźny ruch pikerkowej szczytówki. Natychmiast przeniosłem na nią swą całą uwagę. Ręka wyrobionym ruchem zawisła nad rękojeścią w bezruchu, jak ten szary myśliwy po drugiej stronie. Kolejne drgnięcie i szybka ich seria. Ehh już wiedziałem, to płotka, tylko one tak śmiesznie biorą. Wyczekanie na moment, zacięcie i jest, nie pomyliłem się. Szkoda, nie gardzę płotkami bo lubię je łowić, ale nie tutaj, są po prostu same podrostki.

W dno największego ze stawów, na którym się właśnie znajdowałem było powbijanych kilka kołków, jak przy sieciach zalewowych rybaków. Przysiadało na nich ptactwo. Właśnie na jednym z nich, wbitym w kępę grążeli przycupnął zimorodek. Był piękny, jego piórka cudnie mieniły się w słońcu – kolejny dar natury – pomyślałem. Jakby chcą udowodnić swoje zdolności łowieckie i powiedzieć – ja też takie rybki potrafię łapać – szybko się poderwał, krótko pikował i musnął wodę jednocześnie wykonując szybki zwrot. W dziobie trzymał rutilusa niewiele większego od mojego. Jeszcze bardziej natarczywie zaczęła atakować mnie absurdalna myśl upodobnienia się do tych skrzydlatych przyjaciół...

Napełniłem koszyczek zanętą, pęczek pinki na hak i płynnym ruchem posłałem go dwadzieścia metrów dalej, pod te same grążele przy których popisywał się zimorodek. Mój zestaw na ten staw, byłe wyrobisko torfu, jest bardzo prosty. Pikerek trzy metry, kołowrotek z ciemną żyłką numer osiemnaście. Przypon łączę z linką główną za pomocą małego, markowego krętlika, jego jakość jeść naprawdę ważna. Nad nim nawlekam gumowy koralik aby nieduży koszyczek zanętowy bez obciążenia, uwieszony na agrafce nie zbijał węzła. Przypon zależny od warunków a o jakości haka nie trzeba wspominać. To jest mój przepis na skuteczny, funkcjonalny zestaw, bez udziwnień. Rurki itp. na inne wody.

Z braku dreszczy na blanku ponownie oddałem się podglądaniu natury. Bo wędkarstwo to nie tylko ryby, trzeba jednak zachować minimum czujność. Kiedyś tego nie zrobiłem i prawie straciłem wędkę, wystrzeliła z podpórek jak z procy. Pamiętam jak się wtedy uśmiałem. Podczas ratowania kija wpadłem do wody, wysypałem wszystkie robaki i utopiłem kilka nowiutkich koszyczków. Tamtego dnia był ze mną brat, a on nawet z pozornie poważnej sprawy zrobi skecz na miarę Wójcików ze znanego kabaretu. Podowcipkował i śmialiśmy się wespół niczym dzieci. Trzeba się śmiać ze swoich błędów oraz wyciągać z nich wnioski.

Coś się ruszyło. Nareszcie powiało mocniej. Na wodzie pojawiły się zmarszczki, bryza znad Zalewu stała się bardziej wyrazista a słońce zostało przygaszone przez cienką zasłonę chmur. Mogłoby powiać jeszcze troszkę mocniej, wtedy byłyby optymalne warunki do łowienia tych kapryśnych ryb. Nie wiem dlaczego, ale na tym zbiorniku im gorsza pogoda tym więcej mam brań i ładniejsze sztuki łowię. Choć jak we wszystkim, nie jest to regułą. Był taki dzień, którego podchodziły piękne karasie, wszystkie ponad półkilowe co kilkanaście minut czepiały się haka. Tego samego dnia usłyszałem w pewnym momencie charakterystyczne – chlap, chlap – zainteresowany przeszedłem przez zasłonę krzaków wierzbiny do starszego Pana łowiącego za nimi. Na końcu swej żyłki miał, na oko dwukilogramowego karasia. Niestety staruszek miał wybitnego pecha. Ostatnim rzutem na taśmę, przy brzegu okaz wykonał ostatni zryw i zerwał przypon... Dziadek zaklął siarczyście, ale dodał, że nie szkodzi bo niedawno wyciągnął stąd podobnego. Piękny przykład pokory – pomyślałem wtedy.

Para gniazdujących na sąsiednim stawie łabędzi, wraz z młodymi przeleciała większą wodę, gdzie siedziałem. Małe łabądki wciąż uczyły się latać. Od mojej ostatniej wizyty idzie im znacznie lepiej i piórka coraz piękniejsze. W tym momencie szczytówka wykonała nieznaczny ukłon w stronę wody. Tak płytki jak to czasem z braku szacunku do innej osoby się wykonuje. Zaczął się balet! Na to właśnie czekałem. Ten taniec, jego subtelność, wyczucie, to świadczyło o tym, że na stołówkę zawitał mój długo oczekiwany gość. Co za wspaniały widok, jak ona się gnie i prostuje, chwilami jakby kreśliła kółeczka!

Musiałem jednak zachować spokój. Pikerowy balet to sprawa wymagająca trzymania nerwów na wodzy, pewnego wyczucia chwili. Natura ludzka z reguły niecierpliwa i porywcza. Natura dobrego myśliwego cierpliwa i opanowana. Sprzeczność?
Mój tancerz marionetek (żyłka, szczytówka – sznureczki, marionetka), jak go czasem nazywam nie zna zasad etykiety obowiązującej przy spożywaniu posiłku. Ssie i pluje, mlaszcze i wybrzydza. Ciężko powstrzymać rękę przed wykonaniem zacięcia. Aż nadszedł ten moment, kto drgającą wojuje ten wie jak on wygląda. Po kilku wypadach nabiera się wprawy, nie pomylisz go bracie z innym. Ręka z siłą imadła oraz precyzja zegarmistrza chwyciła za rękojeść, z nadgarstka wyprowadziłem spokojne miękkie zacięcie.

Jest! Czuję go na drugim końcu. Wędka gnie się jak mityczny łuk Odysa ujęty jego dłońmi. Hamulec kołowrotka zagrał kilka słodkich dla ucha nut. Mocno muruje do dna - nie jesteś już dzieckiem mój chłopcze bez manier – pomyślałem. Ruszył w stronę grążelu, kołowrotek wysłał kolejne akordy. Stanął i muruje, lekkie pompowanie z mojej strony i jak mucha w smole, mozolnie zbliża się do mnie. Jest coraz bliżej, wciąż nie spuszcza z tonu, trzeba się nieźle napocić i uważać aby go nie spiąć.

Już go widzę, zmęczył się, zaczyna się wykładać do spokojnej końcowej fazy holu. Sięgam po podbierak, zanurzam go w wodzie jednocześnie naprowadzając na niego moją zdobycz. Niech mnie gęś, to chyba największy lin jakiego do tej pory tu widziałem! Dlatego tym bardziej nie mogę uwierzyć w to co się stało. Zszedł... na pożegnanie machnął tylko płetwą ogonową.

Pięknej lekcji pokory mi udzielił. Niespiesznym krokiem po zwinięciu sprzętu, przeszedłem przez las w stronę szosy. Jeszcze się zobaczymy linku, jeszcze manier cię nauczymy...

Dyskusje i recenzje

Schowaj teksty   
   

RSS 2.0 PDF
E-mail do moderatorów Wersja drukowalna - Sklep Wędkarski ŻBIK Pomoc Błędy
Reklamy Krokus: Zez - Blog zez.pl