Rybie Oko/SWI/Nieregularnik/Publicystyka/UWAGA - Konkurs!!!
UWAGA - Konkurs!!! |
Redakcja Nieregularnika Stowarzyszenia Wędkarzy Internautów, kontynuuje na łamach naszego czasopisma, konkurs skierowany do czytelników.
Ideą konkursu - zgadywanki, jest propagowanie literatury o charakterze wędkarskim, ogólnie dostępnej na polskim rynku czytelniczym.
Zadaniem konkursowym jest odgadnięcie i podanie tytułu oraz autora książki, z jakiej podany fragment pochodzi.
W Konkursie mogą wziąć udział wszyscy czytelnicy naszego pisma z wyłączeniem organizatora (Redakcji Nieregularnika), którzy w ściśle określonym terminie opublikują w komentarzu do konkursu znajdującym się na dole strony, prawidłową odpowiedź. O zwycięstwie decyduje data i godzina prawidłowej odpowiedzi.
W przypadkach spornych decyzję podejmuje Redakcja Nieregularnika.
Zwycięzca Konkursu otrzymuje w nagrodę atrakcyjną książkę o tematyce wędkarskiej, ufundowaną przez SWI.
Nazwisko zwycięzcy oraz prawidłową odpowiedź opublikujemy w kolejnym numerze naszego pisma.
Czytelników spoza SWI prosimy o podawanie w odpowiedziach prawdziwego imienia i nazwiska oraz poprawnego adresu internetowego, celem uniknięcia nieporozumień.
Serdecznie zapraszamy naszych czytelników do zabawy i udziału w Konkursie.
Jednocześnie Redakcja Nieregularnika zastrzega sobie prawo zmiany niniejszego Regulaminu lub unieważnienia Konkursu z ważnych powodów, bez podawania konkretnych przyczyn.
Dzisiejsza zgadywanka:
Nurt w przerwie tamy był potężny. Na szczęście woda sięgała mi zaledwie nieco powyżej kolan. Posuwałem się ostrożnie, krok po kroku, aby nie stracić rόwnowagi, bo wόwczas kąpiel gotowa.
Wreszcie ostatni krok i stanąłem na wysepce między przerwami. Objąłem spojrzeniem wodę, na ktόrej miałem łowić. A potem spojrzałem na pana Chwaścika. Skinął mi z uznaniem głową i widziałem, że coś do mnie woła, ale nie mogłem nic słyszeć, taki był tu szum. Byłem na szczycie jakby olbrzymiego trόjkąta, ktόrego ramiona stanowiły bystre strugi odchodzące daleko na wodę, a między tymi ramionami była dość spokojna zielona toń, w ktόrej woda kotłowała się leniwie, tworząc niegroźne, ledwo zaznaczone wiry. I gdy tak patrzyłem na tę zieloną toń, wyskoczył z niej łukiem nieduży szczupaczek, a w tym miejscu, skąd wyskoczył, woda wzburzyła się. Widać było tam coś większego od niego, przed czym uciekał.
Ręce drżały mi z emocji, pośpiesznie rozwijałem sznur, przywiązałem go do kija, ktόry zaraz wbiem głęboko w moją wysepkę. Założyłem za grzbiet klonka i z lekkim rozmachem, aby się nie zerwał, zarzuciłem w nurt po prawej stronie. Woda porwała żywca i duży korek od butli, pociągając za nim sznur. Zostawiłem kilka metrόw zapasu i zahaczyłem o wystający patyk, aby w razie czego „oddać zapas”, jak mnie poinstruował pan Chwaścik w drodze na stację. Sznur naprężył się, a wόwczas korek spłynął na ową spokojniejszą wodę i zaczął na niej balansować w lewo i w prawo. Trwało to zaledwie kilkanaście sekund. Korek nagle skrył się pod wodę i zanurzony zaczął płynąć w moją stronę. Jest! Jest! – wszystko we mnie śpiewało, krzyczało radośnie. Chwyciłem za sznur i zacząłem ciągnąć. Czułem ruchliwy opόr na naprężonym sznurze, ciągnąłem coraz śpieszniej, chciałem go już mieć na tamie, tego pierwszego w życiu szczupaka. Po chwili ukazał się pod moimi nogami zielony, czerwonopłetwy, z ciemniejszymi plamami na bokach. Nieduży był. Schyliłem się, by go uchwycić palcami pod skrzela, jak to nieraz robiłem z wyrzuconym przez ojca na brzeg szczupakiem. Ale o sekundę wcześniej szczupak rozdziawił paszczę pokazując białe podniebienie, błysnął brzuchem i śmignął w głębię. Pusta kotwiczka wyprysnęła nad wodę, a na wodzie zabielał martwy klonek, ktόrego prąd zaraz zaczął znosić.
Usiadłem z wrażenia i z pustą kotwiczką w ręku patrzyłem osłupiały na wodę. A potem spojrzałem na brzeg, jakbym tam chciał znaleźć wyjaśnienie tego, co się stało.
(...)
Założyłem klonka i jak poprzednio puściłem go z korkiem w nurt. Gdy tylko korek znalazł się daleko na głębinie, nagle znikł, jakby weń strzelił piorun. Nie wierzyłem własnym oczom. Ale w następnej chwili radość rozsadzała mi pierś. Jest! Jest! Ten będzie mόj! Pociągnąłem za sznur. Poczułem potężny ciężar. O wiele trudniej było teraz ciągnąć. Ryba opierała się wściekle. Potem jakby osłabła, pozwoliła się ciągnąć prawie bez oporu. Do tamy przypłynął, trzymając w poprzek klonka, bury i gruby szczupak o złych, okrutnych oczach. Kiedy drżąc cały pochyliłem się, aby go wciągnąć na tamę, rozwarł paszczę. Kotwica wraz ze zmiażdżonym klonkiem wyskoczyła miękko, a on trzepnął ogonem u moich stόp, zalał mi wodą oczy, a gdy je rękawem otarłem, woda była już pusta, jakby to, co się działo przed chwilą, było złudzeniem. Zamiast dwukilowego szczupaka miałem w ręku pustą kotwicę, z ktόrej spadł mi pod nogi martwy klonek. Widziałem na nim głębokie ślady zębόw.
(...)
Bez nadziei już założyłem trzeciego klenia i przyrzekałem sobie, że jeśliby mi Opatrzność jeszcze raz nastręczyła szczupaka, tobym czekał i patrzył na pana Chwaścika, aby mi dał znak, kiedy mam ciągnąć.
Nastawiłem plecy do słońca, ktόre zaczynało już łagodnie grzać, i zamknąłem oczy. A gdy je otwarłem, na prόżno wypatrywałem na wodzie korka. Przetarłem oczy kułakiem, bo nie wierzyłem w to, co mi zaczynało kołatać nieśmiało po głowie. Usłyszałem trzask patyka, na ktόrym był zaczpiony zapas. Serce zabiło mi mocno. Chwyciłem za sznur i pod wpływem pierwszego odruchu chciałem pociągnąć. Ale opanowałem się, oddałem trochę zapasu i trzymałem sznur miękko w ręku. Popatrzyłem na pana Chwaścika.
(...)
Korek wyprysnął na wierzch i chwiał się bezwładnie. Koniec. Koniec przygody, pomyślałem zgnębiony. Ale oto podskoczył i znikł po raz drugi. Zrobiło mi się gorąco, czułem pot na czole. Otarłem czoło i znόw spojrzałem na pana Chwaścika, czy nie mam już ciągnąć. Ale on wciąż zwlekał z upragnionym znakiem. Wreszczie skinął głową, a potem miękko pomachał dłońmi od dołu ku gόrze. Pociągnąłem za sznur. Nie czułem jeszcze ryby, ale znόw spojrzałem na brzeg, aby nie było wątpliwości. Pan Chwaścik skinął przyzwalająco głową. A więc wreszcie można.
Zacząłem ciągnąć. Zrazu szło bez oporu, widocznie szczupak powędrował bliżej tamy, gdzie woda najgłębsza. Ale po chwili w tej głębinie zaczęło dziać się coś strasznego. Najpierw poczułem, że sznur jest zahaczony jakby o drzewo i nie daje się ruszyć z miejsca. A zaraz ruszył tak gwałtownie, że musiałem oddawać sznur, bo nie mogłem utrzymać go w dłoniach. Sznur wyprężony przecinał wodę w rόżnych kierunkach. Zrozumiałem, że tam, na dnie, na mojej kotwiczce „siedzi” szczupak potwόr, o jakim rybacy opowiadają legendy. Ogarnęło mnie przerażenie. Ale przecież musiałem trzymać sznur i ciągnąć. Więc ciągnąłem i trzymałem ile sił, a sznur, do ktόrego mogłem mieć zaufanie, wrzynał mi się w dłonie.
Znόw popatrzyłem na brzeg. Pan Chwaścik stał w rozkroku, podparł się rękami pod boki i nie ruszał się, był spokojny. To dodawało mi otuchy. Zacząłem ciągnąć energiczniej, pokonywać opόr metr po metrze. Nagle tuż pod powierzchnią ukazał się łeb i grzbiet, szeroki jak u starego wilczura. Zmierzał w moją stronę. Gdy go przyciągnąłem bliżej, na odległość czterech metrόw, czułem, że włosy stanęły mi dęba. Ciągnąłem więc dalej zesztywniałymi rękoma, ktόre już zaczynały mi omdlewać, i nie wiedziałem, co będzie dalej. A on, ten potwόr rozdziawił wolno paszczę jak jaki krokodyl i pokazał straszliwe, ostre zęby. Zobaczyłem jeszcze, że kotwica tkwi mu gdzieś głęboko w tej paszczy. I pomyślałem – czego pόźniej nie mogłem zrozumieć, że mi to przyszło do głowy - pomyślałem, że nie trzeba mi takiego potwora, że mόgłby być mniejszy, bo i co teraz z nim zrobię. I zaraz stało się to najgorsze. Jakby los obraził się na mnie za to, że ofiarował mi taki dar, a ja go w tym decydującym momencie nie chciałem przyjąć. Myśl o tym prześladowała mnie pόźniej przez dłuższy czas, bo już wόwczas byłem przesądy jak każdy rybak.
Przy samym brzegu, gdy trzymając oburącz sznur zaparlem się nogami i w jakimś oszołomieniu ciągnąłem ile sił, on zrobił gwałtowny skręt, stanął dęba łbem na dόł, a ja usiadłem z trzaskiem na patykach i tylko przez mgnienie oka widziałem znikający pod wodą olbrzymi kadłub, zakończony szerokim, rudym ogonem. I tylko usłyszałem plusk, jakby kto łopatą grzmotnął po wodzie. W ręku pozostała mi urwana stalowa stągiewka.
Rozpłakałem się nagle, a gdy po chwili oprzytomniałem, płakałem dalej i bylem zadowolony, że oni tego z daleka nie mogą widzieć. Toteż siedziałem nieruchomo i pozwalałem łzom płynąć, ale nie wycierałem oczu ani nosa, aby nie domyślili się, że płaczę. Bo nigdy bym się nie przyznał do takiego mazgajstwa.
Inne tego autora: Andrzej Trembaczowski » więcej...
Dyskusje i recenzje
Ryszards Siejakowski
30.06.2008 16:30