Rybie Oko/SWI/Nieregularnik/Publicystyka/Wiosną
Wiosną |
Z końcem zimy coraz częściej ogarniają nas dziwne uczucia. Obserwujemy budzącą się z zimowego uśpienia przyrodę: przylot szpaków, pierwsze kwiaty, pierwsze wiosenne motyle, nabrzmiewające na gałęziach pąki. Smakujemy wiosenne powietrze, jakże już inne. A kiedy na trawniku zauważymy poruszoną przez rosówki ziemię, wtedy trudno wysiedzieć nam w domu. Pierwszy lepszy pretekst wystarczy, aby opuścić miasto i wyjechać bliżej lub dalej. To nic, że wodne życie dopiero budzi się z zimowego odrętwienia. Gdy tylko rzeki choć trochę oczyszczą się po brudnej pośniegowej wodzie, już wyglądają kusząco. A to, że najczęściej nie wraca się z rybą z takiej pierwszej wyprawy - nie jest bynajmniej najważniejsze..
Wybraliśmy się któregoś takiego przepięknego wiosennego dnia, na przełomie marca i kwietnia, w okolice Kocka, gdzie Tyśmienica łączy się z Wieprzem. Nie przepadałem za tym miejscem specjalnie, ale był to pierwszy wyjazd po zimowej przerwie, skorzystałem więc z namowy kolegów choćby po to, by odetchnąć wiosennym powietrzem.
Dzionek był cudny: bezchmurne, wyżowe niebo, jak z podkolorowanej pocztówki, śpiewały skowronki, hałasowały bekasy. Brnęliśmy przez zeschłe trawy, wędkując w przybrzeżnych jamkach pod krzakami i ciesząc się każdą złowioną na czerwonego robaczka płoteczką, każdym okonkiem. Wpierw łowiliśmy w Wieprzu, w mętnej, brudnej wodzie, później przenieśliśmy się nad Tyśmienicę. Wędkarzy spotykaliśmy sporo, czatowali na jazie. Tyśmienica zupełnie nie przypadła mi do gustu, jako rzeka nazbyt spaskudzona ludzką ręką. Przypominała miejscami szeroki kanał melioracyjny.
Znaleźliśmy w końcu miejsce ciekawsze od innych, z wyższym, zakrzaczonym brzegiem. Woda wyżłobiła pod nim głębokie wyrwy, a sterczące korzenie i oberwane z urwistej skarpy kawały darni jeszcze urozmaicały to łowisko. Tu mogła być ryba! Z lewej i prawej strony dostęp do brzegu był odcięty: to starorzeczem, to znowu rowem, a z tyłu rozciągał się mały, lecz gęsty zagajnik olch, brzózek i wiklin. Chyba właśnie znalezienie takiego miejsca dopiero pod koniec dnia zadecydowało, że postanowiłem pozostać na noc. Czułem jakiś wewnętrzny niedosyt, potrzebę innego wędkowania, mocniejszych wrażeń. W przynętę byłem zaopatrzony nieźle, drobnicy przecież nałowiliśmy dość. Feliks również postanowił zostać, co przypieczętowało ostatecznie moją decyzję. Wprawdzie noc zapowiadała się zimna, a my nie byliśmy przygotowani na takie surowe warunki, lecz chrustu na ognisko nie brakowało. Może jakiś miętus się trafi?
Wybrałem kilka wyrw pod urwiskiem, w pobliżu podmytych wodą korzeni drzew, i zarzuciłem gruntówki. Usiadłem niedaleko brzegu na suchej trawie, trzymając żyłkę w palcach. Czułem się wspaniale! Głęboki fiolet zmierzchu niepostrzeżenie przechodził w czerń nocy. Z tyłu, w zaroślach za moimi plecami ptaki urządzały przedwieczorny koncert. Bażanty i kuropatwy pokrzykiwały głośno, radośnie, z werwą. Wychwalały wiosnę! Siedziałem tak nasłuchując, w każdej chwili przygotowany na branie ryby, gotowy do natychmiastowej reakcji. Wędki stały jednak nieruchome, nic nie interesowało się leżącą na dnie przynętą. Początkowe podniecenie osłabło, a zmęczenie, senność i zimno stopniowo zaczynały mi psuć całą przyjemność. Poprzedniej nocy spałem bardzo niewiele - szykowałem się do wyjazdu, na dworcu byłem wcześnie rano, a i cały dzień chodzenia po świeżym powietrzu też zrobił swoje. Nie wytrzymałem więc długo, tym bardziej, że najlepsza pora już przeszła, nic nie wzięło i nie zanosiło się na to, że weźmie. Przysiadłem się do ogniska rozpalonego przez kolegę.
Ogień to jednak dobra rzecz! Dopiero w trudnych warunkach można docenić jego dobrodziejstwo i zrozumieć, czym był dla praprzodków... Czując zbawcze ciepełko rozumieliśmy doskonale pierwotnego człowieka i boską cześć, jaką ogień otaczano. W naszej sytuacji ognisko także było wybawieniem - bez niego umarzlibyśmy na kość! Temperatura powietrza spadała, z każdą chwilą robiło się coraz zimniej. Zanosiło się na to, że przed świtem będzie kilka stopni poniżej zera, a my mieliśmy na sobie jedynie wiosenne kurteczki...
Ognisko absorbowało nie tylko zmieniającą się wciąż grą płomieni. Jego utrzymywanie zmuszało do stałego dokładania patyków, dostarczało więc zajęcia i godziny nie wlokły się tak bardzo... Odwracało jednak uwagę od wędek, celu zasadniczego! Obie ustawiłem wprawdzie "na słuch", mimo to nie dawały mi spokoju, bo stały dość daleko, zasłonięte krzakami. Czy usłyszymy dzwonki z tej odległości? Częste sprawdzanie wędek i łażenie po wertepach w ciemności także mijało się z celem. Oślepione blaskiem płomienia oczy odzwyczajały się od mroku i odchodząc od ogniska nie widziałem zbyt wiele. Latarki ze sobą nie mieliśmy, a noc była czarna, bezksiężycowa. W tych warunkach takie spacerki mogły skończyć się nieoczekiwaną kąpielą, a już na pewno płoszyły rybę. Zdecydowałem się w końcu przenieść swoje wędki bliżej. Zrobiłem to z żalem, stały tam w upatrzonych miejscach, Tu już nie postawię ich tak dobrze po ciemku. I tak nie wierzyłem jednak w te miętusy z Tyśmienicy. Przeniosłem więc wędki bliżej ogniska i zarzuciłem gdziekolwiek, na chybił trafił.
Siedzieliśmy, karmiąc ognisko gałązkami, wpatrując się w płomienie, wsłuchując w odgłosy nocy. Od czasu do czasu ze świstem lotek nadlatywały kaczki, w zaroślach bażanty nawoływały się charakterystycznymi, zachrypniętymi głosami, w trawie popiskiwały jakieś gryzonie. Zagajnik i zarośla pełne były tajemniczych szelestów, nawet żaby już rechotały! Czulibyśmy się być może jak w dżungli, gdyby nie to przejmujące zimno. Oddychaliśmy z rozkoszą wspaniałym, naprawdę świeżym, choć mroźnym powietrzem, a wszelkie nasze codzienne troski zostały zupełnie gdzie indziej... Byliśmy w innym świecie... Rozmawialiśmy ściszonymi głosami, wciąż nasłuchując, lecz coraz bardziej tracąc nadzieję, by coś nam wzięło. Jeszcze na tak byle jak postawione wędki...
Dzwonek zabrzmiał gwałtownie, radośnie, niespodziewanie. Był całkowitym zaskoczeniem. Natychmiast poderwałem się i pognałem przez krzaki. Oślepiony ogniskiem wpadałem na gałęzie, potykałem się na jakichś dziurach w ziemi. Znalazłem jednak w końcu dzwoniącą raz po raz wędkę. Chwyciłem, pozwoliłem jeszcze trochę sunąć żyłce po przelotkach i szarpnąłem raz i drugi.
Coś było, ale nie mogłem wyczuć, czy aby na pewno ryba, nie czułem charakterystycznego, żywego pulsowania. Mógł to być tylko zwykły zaczep, chociaż i miętus nie broniłby się zbyt żwawo... Po chwili wiedziałem już, że to nie ryba, że spudłowałem branie, wyciągnąłem zestaw z nie zjedzoną przynętą, martwym okonkiem... i co tu robi jeszcze ta żyłka? Oczywiście, splątane wędki. Tak to się zemściło niechlujstwo!
Sporo czasu straciłem na rozplątywanie. Kolega świecił cierpliwie zapałkami. W końcu postawiłem ponownie obie gruntówki, tym razem staranniej. Feliks również sprawdził swoje wędki, obie przynęty były na nich nietknięte, nic ich nie ruszało. Po kilkunastu minutach hałasowania (niestety!) znów usiedliśmy przy ogniu. Ryby na pewno spłoszyliśmy na jakiś czas, ale liczyliśmy, że może wrócą. Był dopiero kwadrans po dwudziestej drugiej. Staraliśmy się być teraz bardziej uważni, niestety zmęczenie dawało znać o sobie coraz bardziej, a głowa sama leciała na kolana...
Krótki, gwałtowny terkot kołowrotka poderwał nas na równe nogi! Tym razem wzięło na drugą wędkę. Zachowałem się teraz bardziej powściągliwie, odczekałem kilka sekund, aż oczy przyzwyczaiły się do ciemności, po czym bez trudu odnalazłem gruntówkę. Zdjąłem kilka zwojów żyłki z kołowrotka - ruszyła! Ująłem kij pod pachę i oddawałem szybko metr za metrem: prawie dziesięć metrów nawoju wyciągnęła ta ryba, może dosyć? Podciąłem, znowu pudło!!! Czyżby przynęta - połówka płoci z łbem - była za duża? Chyba tak, ryba zaciągnęła poczęstunek pod przybrzeżne zielsko, ale połknąć już nie zdołała. Trudno, popełniłem błąd...
Godziny wlokły się powoli. Robiło się coraz zimniej. Żaby dawno umilkły, szron pokrył wokół trawę, wędki i suche badyle srebrnym nalotem. Trzęśliśmy się z zimna. Ognisko stanowiło naszą jedyną ochronę. Zapas paliwa skończył się bardzo szybko, trzeba było wciąż znosić i znosić suche gałęzie z pobliskich zarośli. Zużyliśmy w sumie chyba kilka metrów sześciennych suszu! Chrustu na szczęście nie brakowało, jednak bez latarki zbieranie nie było ani łatwe, ani przyjemne. To buszowanie po krzakach, to trzaskanie i łamanie gałęzi nie mogło, niestety, być nie zauważone przez ryby. Nic nam więcej nie wzięło.
Przed świtem sen zaczął nas morzyć na dobre. Spaliśmy na zmianę, na stercie suchej trawy. Nad ranem upiekliśmy płotki nad ogniskiem. Przypalone, przesiąknięte dymem, bez soli, bardziej chyba były godne podniebienia Neandertalczyka. Miało to jednak swój specyficzny urok, tak jak i ta noc przy ognisku. Było w tym coś pierwotnego, coś, o czym nie pamięta się na co dzień, był smak przestrzeni i wolnej, dzikiej Przyrody...
1973
Od tygodnia utrzymywała się wiosenna, wyżowa pogoda. Temperatura w słońcu dochodziła prawie do dwudziestu stopni. Wystrojone ślicznie dziewczyny paradowały po Miasteczku Akademickim, zimowe ciuchy poszły w kąt! W szeroko otwartych oknach siedzieli rozleniwieni mieszkańcy akademików. Taka pogoda nie nastrajała do nauki...
Od dawna planowaliśmy z kolegą jakiś wyjazd. Było zbyt ładnie, by siedzieć w mieście. Wciąż jednak coś nam pilnego wypadało. I coraz bardziej żal nam było tych pierwszych dni wiosny. Tylko patrzeć jak powróci zimno i będzie znów wietrznie, szaro i nieprzyjemnie. A my marnujemy taką pogodę!!! Myśl o tym była wprost nie do zniesienia. Do licha z tym seminarium i wszystkimi referatami! Po powrocie z wyprawy będę w lepszej kondycji, przygotuję się choćby w jeden wieczór!
Namówiłem do wspólnego wyjazdu Józka. Nie wędkował wprawdzie, ale lubił wszelką włóczęgę. Oczywiście musiała być koniecznie Tanew i miętusy, tyle o niej i o nich słyszałem. Miejsce wybraliśmy z mapy, do Tanwi wpadały tam trzy inne rzeki: z lewej strony Wirowa, prawie tak duża jak Tanew, z prawej Szum i Sopot, pstrągowe potoczki. O Wirowej słyszałem, że niegdyś była cudowną rzeką, lecz teraz została uregulowana, podobno i Tanwi ten los nie ominął...
Pekaesową składanką dotarliśmy do Osuch. Podróż zapchanymi autobusami - to już odrębna historia. Trafiliśmy akurat na dzień targowy i mieliśmy wielkie szczęście, że w ogóle zabraliśmy się. Kierowca widząc nasz ekwipunek wykazał wiele życzliwości i zrozumienia i wpuścił nas pomimo tłoku. W końcu zmaltretowani dotarliśmy na miejsce. Uczynny kierowca wysadził nas blisko wody, przy moście; mogliśmy już tam zaczynać.
Wyskoczyliśmy z autobusu raźno, z ochotą. Nareszcie!!! Nareszcie nad wodą! W powietrzu pachniało wiosną. Złote gwiazdki podbiału ozdabiały przydrożne pryzmy piachu. W nasłonecznionych miejscach unosiły się kolorowe rusałki, pierwsze wiosenne motyle. Nad łąkami dźwięczał skowronek. Nastrajało nas to wszystko radośnie. Warto było przyjechać tutaj, choćby tylko po to.
A rzeka nosiła, niestety, wyraźne piętno regulacji... Była wyprostowana, płynęła równym, szerokim na kilkanaście metrów korytem. Nurt w niej jednak był silny, woda czysta, a dno wyścielał jasny piaseczek. Bez pośpiechu przesuwaliśmy się wzdłuż jej biegu rozglądając starannie, wypatrując miejsc. Niewiele było atrakcyjnych jamek - sypkie, osypujące się brzegi i piaszczyste podłoże nie pozwalały na rzeźbienie głębszych dołów. Czasu jednak mieliśmy sporo na poszukiwania. Wciąż schodząc w dół Tanwi, minęliśmy kilka sosnowych zagajniczków. Z jednego z nich wyskoczyły spłoszone sarny. Zgrabnie biegły, skacząc przez sterty suchych gałęzi, a ich kasztanowe boki lśniły w słońcu. Ideał harmonii ruchu...
Minęliśmy ujście Szumu, później drewniany mostek. Rzeka wszędzie wyglądała podobnie: szeroka, wyprostowana i płytka. Zmarnowana... Szukaliśmy wciąż, idąc coraz dalej i dalej, z nadzieją, że gdzieś tam zachował się jakiś zakręt, jakiś głębszy dołek... Słońce zniżało się nad horyzontem, złocąc po raz ostatni wodę. Najwyższy był czas, by zdecydować się wreszcie na jakieś miejsce, dokonać wyboru. Znaleźliśmy je w końcu.
Łowisko było nawet interesujące, z pewnością jedno z tych ładniejszych spośród mijanych po drodze. Tanew zakręcała tu pod kątem prostym, odbijając się od prawego brzegu. Naprzeciw nas znajdowała się jamka z zawirowaniami i wstecznym prądem, nieco powyżej piaszczysta przykosa. Leżały tam różne zatopione gałęzie. Zakręt ze wszystkich stron otaczały wikliny zwartym gąszczem, tylko na samym rożku pozostał maleńki cypelek, jakby specjalnie dla nas przeznaczony. Dalej Tanew płynęła znów równym, wyprostowanym korytem, jednak duże olchy rosnące po obu stronach i wymyte pod ich korzeniami dziury nieco urozmaicały ten teren.
Należało koniecznie zdobyć przynętę, najlepiej jakieś żywczyki. Jeszcze pod mostkiem Józek złowił pierwszą rybę, okonia dłoniaka; można ją było w ostateczności pofiletować. Stosowniejsze byłyby jednak kiełbiki, cóż, nie widzieliśmy ich nigdzie, ani na lekarstwo! Pozostały więc te filety...
Całą godzinę znosiliśmy chrust. Napracowaliśmy się porządnie, ale obozowisko zostało starannie przygotowane. Teraz można było coś przekąsić: chleb, suchą kiełbasę i jabłko - proste, niewyszukane, lecz pożywne menu. Przyszła wreszcie kolej na sprawę zasadniczą - rozstawienie gruntówek! Jedną postawiliśmy na cypelku, drugą co jakiś czas zamierzałem penetrować jamki pod olchami.
I rozpoczęło się nocne wędkowanie! Józek rozpalił maleńkie, oszczędne ognisko. Rozsiedliśmy się obok wygodnie. Chrust leżał za nami, w zasięgu ręki, wysoką na dwa metry stertą. Dawało to nam również osłonę od wiatru, który ciągnął słabym, lecz chłodnym powiewem. Ogień skwierczał, świeże drewno strzelało, płomienie tryskały snopem iskier, gorzki dym wierzbowy gryzł w oczy, a czas mijał powoli...
Trwaliśmy w milczeniu przy ogniu, dokładając coraz to nowe patyki, prawie nie rozmawiając. Nagadaliśmy się dość przez całą drogę. Milczenie jakoś bardziej odpowiadało nam w tej chwili, bardziej pasowało do sytuacji. Ruchliwe płomienie przyciągały uwagę, hipnotyzowały. Można było zapatrzyć się w ich grę. Są zjawiska, których obserwacja nigdy się nie znudzi: fale na wodzie, obłoki na niebie i ognisko... Z pozoru nic niby w nich ciekawego, a jednak... jednak przykuwają uwagę, fascynują... Czym? Samym ruchem? Zmiennością? Niepowtarzalnością?
Wkłada się do ogniska kawałek drewna: patyk czy gałąź. Drewno ciemnieje, syczy, bucha kłębuszkami pary. Dopiero gdy podeschnie, chwyta je płomień, najpierw żółty, kopcący. Zwęgla je. Później węgiel się rozżarza, pulsuje czerwienią. Unoszą się ponad nim niebieskawe języczki płonącego gazu. A potem pokrywa się siwym popiołem, rozsypuje... i nie ma już drewienka: część uleciała, część rozsypała się w proch. Wszystkie etapy przemijania w skrócie. Cała historia... Banalna? - Może...
Co jakiś czas na zmianę sprawdzaliśmy gruntówki i przenosiliśmy je w inne miejsca. Łowcze napięcie mijało, wiara w złowienie "miętusa z Tanwi" słabła. Księżyc świecił jak wielka lampa i pewnie straszył nam te ryby. Około czwartej Józek usłyszał dzwoneczek, ale tyle było fałszywych alarmów... Zignorowaliśmy więc i ten. Kolega nasunął w końcu wełnianą czapeczkę mocniej na głowę, ziewnął i zwinął się w kłębek w swoim śpiworze, rozesłanym na stercie chrustu...
Drugi dzwoneczek usłyszałem tuż przed świtem i wziąłem się do sprawdzania wędek. Na jednej nie było nic, tylko wymoczony, zbielały filecik świadczył aż nazbyt wymownie o braku zainteresowania ryb naszymi przynętami. Na drugiej... na drugiej coś się ruszało niemrawo. Złowił się mały, mizerniutki miętusek koloru brudnopiaszczystego, jak dno tej rzeki, czarno kropkowany, bez żywszych deseni. Ledwo trzydziestocentymetrowy, jeden jedyny za całą noc wędkowania... Zdopingował nas jednak! Ze zwiększonym zapałem przestawialiśmy wędki raz po raz, ale na próżno. Świtało już i miętusy pewnie zakończyły żerowanie...
Ranek zastał nas rozespanych, zmarzniętych i głodnych. Zjedliśmy naprędce po kawałku suchej kiełbasy, spakowaliśmy plecaki. Przyniosłem w worku foliowym wodę i chlusnąłem na ognisko. Przenikała w głąb szybko i wybuchała, fukając gwałtownie kłębami pary. Porywała popiół i piasek, wyrzucała w górę. Miniaturowy, efektowny wulkan. To był wiwat na pożegnanie...
Czekaliśmy na szosie na powrotny autobus, jedząc drugie śniadanie. Obok zatrzymał się jakiś rowerzysta. Popatrzył z politowaniem na nas, na nasze wędki, plecaki.
- Panowie, tu były takie miętusy, że ludzie koszykami garnęli! Teraz to nie ma po co przyjeżdżać. Eee... - machnął ręką wymownie i odjechał...
1974
Inne tego autora: Andrzej Trembaczowski » więcej...
Dyskusje i recenzje