Rybie Oko/SWI/Nieregularnik/Wędkowanie i SWI/Dotrwać do rana
Dotrwać do rana |

Światełko rozbłysło na chwilkę i zgasło. Ciemność prawie boleśnie ukłuła w oczy. Psiakość, żarówka!!! Zapasowej niestety ze sobą nie wziąłem, nie byłem aż tak przewidujący. Ładna historia, nieźle się wpakowałem, noc całkiem pochmurna, w środku lasu niewiele zdziałam po ciemku. Też mi się zachciało tej wyprawy...
Naopowiadano mi o miętusach z tej rzeczki tyle, że w końcu mnie ona skusiła. Rzeczywiście wyglądała ciekawie. Niewielka, niegłęboka, z czerwonawą nieco, żelazistą wodą i takiegoż koloru piaseczkiem na dnie. Płynęła przez las głębokim jarem, wśród leszczyn i dębów. Tu i tam leżały zwalone kłody, pod nimi utworzyły się niewielkie jamki. Ciekawa rzeczka. By dotrzeć do niej, szedłem przez dwie godziny malowniczym, jesiennym lasem. Dostojne dęby i buki stały okolone czerwonobrązem liści pomiędzy ciemnozielonymi sosenkami. Złotoliste brzozy wnosiły w tę ciemną tonację nieco jaśniejszego światła. Wprowadzały ożywienie. Rudy podszyt paproci dopełniał wrażenia ciepła i przytulności. Piękny jest las w październiku!
Zatrzymałem się pod rozłożystymi dębami o grubych, czarnych konarach. Po lewej, w wąwozie, miałem rzeczkę: jej dwudziestometrowy, łatwo dostępny, nie zakrzewiony odcinek. Na samym początku wybranego łowiska leżała w poprzek nurtu czarna, gładka, wypolerowana przez wodę kłoda. Rzeczka przelewała się ponad nią, tworzyła maleńki głęboczek z ciemnym, zamulonym leciutko dnem. To było bodaj najgłębsze miejsce, jakie napotkałem: na oko było tam jakieś półtora metra. Pod drugim brzegiem, nieco powyżej kłody leżała sterta gałęzi. Zaraz ulokowałem tam jedną gruntówkę. Drugą postawiłem powyżej przewróconego, zbutwiałego pniaka z poskręcanymi korzeniami, na równym, niezbyt głębokim dnie. Stawiając wędki, musiałem uważać na niskie gałęzie krzewów, a bez latarki było mi trudno poruszać się w ciemności. Też mi się musiała ta awaria przydarzyć...
Postawiłem plecak pod dębem, wydobyłem krzesełko i wiktuały, rozsiadłem się wygodnie. Las żył nocnym życiem. W ciemności coś szeleściło, szurało w zeschłych liściach. Pewnie to były żaby lub może jakieś gryzonie szukały orzeszków? W głębi lasu odezwał się niskim głosem byk, kończąc ochrypłym stęknięciem. Gdzieś dalej, w gałęziach załopotał ptak... Wszystkie te dźwięki rozpoznawałem jak głosy dobrych znajomych. W lesie czułem się tak jak w domu. Czego się mogłem obawiać? Dzikich zwierząt? Te nie zagrażają człowiekowi, nawet te największe zawsze schodzą mu z drogi, chyba że już nie mają innego wyjścia. Jedyne zło może wyrządzić tylko drugi człowiek... Ale kto by tu chodził po lesie nocą?!
Dzwonek! Naprawdę dzwonek, a już nie wierzyłem w tutejsze miętusy! Dzwoni raz po raz, widocznie coś mocno tarmosi końcówką. Nie ma żadnej wątpliwości, to coś żywego. Która to wędka? Chyba ta, pod kłodą. Podbiegam, to znaczy chcę to zrobić, ale trafiam prosto w gałęzie. Skąd tu gałęzie, skąd krzaki? Miało ich nie być w tym miejscu! Wyciągniętymi rękami wymacuję przed sobą drogę. No tak, "szukaj ślepa babka"! Wędka wciąż dzwoni, coś tam zawzięcie obrabia rosówki. To doprawdy irytujące, że tyle czasu muszę stracić, by dostać się do niej!
Jakoś po omacku przedzieram się przez te krzaki, znajduję wędkę. Dzwonek umilkł. Podnoszę kij, napięta żyłka niknie gdzieś pod tą kłodą... A niech to! Ani ruszyć! Co teraz? Szkoda ryby, ale leźć tam, w tę wodę, po ciemku? Brrr, płytko wprawdzie, ale... Nie chce mi się, nie będę moczyć się dla byle ryby! Czy jest tam zresztą jeszcze? A może, jak to już tyle razy bywało, oplątała o coś żyłkę, zeżarła rosówki i poszła sobie? Trudno. By jednak nie rezygnować do końca, odwijam dwa metry żyłki, ucinam nożem i przywiązuję do gałęzi. Rozplączę to wszystko rano. Wtedy zobaczymy, co to za czort... Pomysł ten wydał mi się najlepszym rozwiązaniem. Musiałem niestety ponownie odbyć wędrówkę na ślepo przez chaszcze i to dwukrotnie, do plecaka po nowy ołów, przypon i przynętę i z powrotem do gruntówki. Dzwonek założyłem ponownie - niech dzwoni, jeżeli tu jeszcze coś weźmie.
Szmer suchych liści zwielokrotnił się. Przez chwilę zastanawiałem się nad przyczyną, nim poczułem wilgotne krople na policzku. No tak! Jeszcze i tego brakowało do kompletu! A peleryny nie wziąłem... Mam wprawdzie na sobie ortalionową kurtkę, ale ta wkrótce przemoknie, jeżeli deszcz będzie padał dłużej. Powinienem był to przewidzieć, wszystkie znaki na niebie wskazywały nadejście niżu! Kretyn ze mnie. Długa peleryna nie zaważyłaby wcale - tyle innych klamotów wziąłem ze sobą, tylko o pelerynie i drugiej latarce zapomniałem. Dobrze mi tak.
Szum deszczu narasta, jednostajny, równy - opad ciągły. Bardzo typowy. Będzie tak padać do rana i dłużej, może i kilkanaście godzin. Mogę sobie pogratulować przezorności... W innych warunkach prawdopodobnie bym skończył łowy, ale tu jestem oddalony o kilkanaście kilometrów od najbliższych zabudowań. Iść tyle z całym tym kramem przez las po omacku?!! Do najbliższej dróżki nawet będzie mi trudno dotrzeć, szedłem tu przecież wzdłuż rzeczki, klucząc pomiędzy krzakami. Bez latarki, po ciemku, ta trasa jest nie do powtórzenia!
Dzwonek! Znów dzwonek? Jednak tak, najwyraźniej dzwoni! Tym razem chyba ta przy pniaku! Pomału, tylko spokojnie. Mam przecież zapałki! Trzask potartego łebka i ciemność znienacka rozsuwa się na boki. Jaskrawe światło poraża na chwilę, znowu nic nie widzę. Nim oczy przyzwyczajają się, do światła tym razem, zapałka gaśnie... Czerwone i zielone płomyki wirują jeszcze przed oczami. Zapalić następną? Tak można się bawić w nieskończoność - tylko po co?
Trochę na wyczucie, a trochę korzystając z zapamiętanej przez chwilkę trasy, gramolę się do gruntówki. Czy aby na pewno to ta? Dzwonek umilkł. Sprawdzę jednak. Haczyk i po ciemku można wyczuć palcami. Nie trzeba wcale wielkiej wprawy, by poznać, że jest pusty, bez przynęty... Ryba obszarpała rosówki i poszła... Nieobyczajne te tutejsze miętusy, postępują wbrew wszelkim regułom: przecież raz uchwyconej przynęty miętus nie puszcza!!! Przynajmniej nie powinien, chyba... chyba, że o tym nie wie... A wiaderko z rosówkami stoi kilkanaście metrów stąd, obok plecaka, pod dębem...
Siadam na mokrym krzesełku - to nic, zaraz wyschnie, wkrótce wilgotny brezent ogrzeje się pode mną i przestanę go odczuwać. Zresztą jeszcze trochę i cały będę mokry, kurtka już prawie przesiąkła! Dzwonek. Słaby, ledwo słyszalny, jakby to nie były porządne przygięcia kija, lecz tylko lekkie drżenie. Wiem jednak, że to ryba na pewno, ta rzeczka nie ma aż tyle werwy, by znosić jakieś zielska, wieszać je na żyłce i denerwować wędkarza.
Po ciemku gramolę się przez krzaki, z wiaderkiem tym razem. Docieram do podzwaniającej z cicha gruntówki. To już trzecie branie, a nie bardzo wierzyłem, że weźmie cokolwiek! Napinam żyłkę palcami - nic nie czuję, problematyczne jakieś to branie. Podcinam! Wyprysnął z wody ciężarek, wyrzucony sprężystością końcówki trafił prosto w gałęzie. Przypon oczywiście nie omieszkał oplątać się o nie... Parząc palce, świecę sobie zapałkami, trochę rozplątuję, trochę targam ze złością - puściło wreszcie... A może nie wracać na krzesełko, może poczekać przy wędkach, na następne, jeśli będzie, branie?
Deszcz dokucza tu bardziej, dębowy okap dawał jednak jaką taką osłonę. Nic oczywiście nie bierze, wystrychnęły mnie te miętusy na dudka, a właściwie to sam się tak urządziłem przez własne niedopatrzenie. Sterczę teraz jak idiota w ciemnym lesie, na deszczu, w jakichś krzakach i trzymając żyłkę palcami czekam na wielką rybę. Do licha z miętusami!!! Wracam pod dąb, na krzesełko!
Dzwonek. Znów dzwonek? Dźwięczny, wyraźny, najprawdziwszy! Robię półobrót wstecz i już jestem przy podzwaniającej raz po raz gruntówce. To ta, pod gałęziami. Na pewno znowu nie zatnę, albo ten czort wplącze przypon w jakieś patyki. To jest przecież do przewidzenia, że tak się właśnie stanie... Podcinać - czy czekać jeszcze? Podcinam płasko, w bok, by znowu nie trafić w gałęzie. I o dziwo chyba mam, jakiś ciężar wisi na wędce, coś niemrawego i bardzo, bardzo niedużego. Może po prostu kawałek drewna? Już mam "t o" na brzegu, już chwytam ręką: coś mokrego, szorstkiego, o ostrych krawędziach. Przecież ryba jest w dotyku śliska?! To coś jednak rusza się, żyje, więc nie kawał drewna?!! W świetle zapałki leży na trawie... spory rak. Cóż, na bezrybiu...
A więc są jeszcze raki w tej rzeczce?!! Dobrze to świadczy o jej czystości, ale marne to dla mnie prognozy na dzisiaj. Mogę się nie wysilać, nie biegać do podzwaniających gruntówek. Rak nie dopuści do przynęty innego konkurenta, a nie ma tu ryby-potwora, której mógłby się obawiać, nie w takiej rzeczce. Nic go nie odpędzi od moich rosówek, opędzluje z nich haczyk do czysta, tego mogę być pewien. A czy da się złapać? Takie łowienie jak moje dzisiejsze nie jest z pewnością na raki najlepszą metodą, mogę więc wracać pod dąb, na mokre krzesełko i siedzieć tam sobie aż do rana...
Któraż to może być godzina? Do świtu jeszcze daleko. Deszcz już nie pada, leje strugami na całego!!! Mokre rękawy kleją się do łokci, zimna strużka ścieka po plecach, nawet przez spodnie naciekło już do gumowych butów. Cóż za bezmyślne poświęcenie! Co jednak robić? Sam wpakowałem się w tę sytuację... Ognisko! Tylko ognisko!!! Ognisko ogrzeje, osuszy, rozproszy nocne mroki. Przy ogieńku jakoś do rana wytrzymam. Zapałki mam w wewnętrznej kieszeni, suche na szczęście. Tak, ale skąd ja teraz wezmę suche drewno?
Nie ma sytuacji bez wyjścia. Wyjście jest zawsze, trzeba odnaleźć je tylko. A gruby, uschnięty konar nade mną?! Za drugim podskokiem dosięgam go, zawisam całym ciężarem. Jest mocny, sprężynuje, można się huśtać na nim. Kiedy indziej może by to było nawet zabawne... Pęka z donośnym hukiem, wali się na ziemię. Słychać ten łomot daleko - biedne zwierzęta... Padająca gałąź łamie się na kilka części. Teraz zebrać te najmniejsze, najcieńsze, najsuchsze. Troskliwie, jak skarb drogocenny, skrywam w dłoniach maleńki płomyczek. Nieśmiało liże podetkaną drzazgę, zapałka prawie już dopala się, zaraz zgaśnie... drzazga zajmuje się! Teraz następną i jeszcze jedną. Dokładam te drzazgi ostrożnie, z wyczuciem, jak podczas gry "w bierki", jakbym karmił kogoś żywego... Płomyczek śmielej strzela w górę, jeszcze jedna sucha gałązka, ta może być już większa, następna... Hura, udało się!!! Teraz to już łatwizna.
Siedzę na krzesełku pod dębem, karmię ogieniek patyczkami, dokładam coraz grubsze gałęzie. Jeżeli będę palił oszczędnie, konar wystarczy do rana. Ciemność rozchodzi się na boki. W świetlistym, migotliwym kręgu jest dąb, plecak i moje siedzisko. Robi się ciepło, ogieniek grzeje dłonie, twarz, kolana. Stołeczek podsycha, obsychają nogawki, ogrzewa się kurtka. Pełny komfort, do szczęścia tylko kiełbasy brakuje. Cierpki zapach dymu nawet przypomina wędzarnię, swojskie wędliny - to ja tu się wędzę tym razem...
Pulsujące czerwonym światłem węgle obsuwają się z delikatnym, jakby szklanym dźwiękiem. Rozsypują... Przez chwilę unoszą się jeszcze nad nimi zwiewne, niebieskawe płomyki... Ostatnie okruchy dębowego konara dopalają się. Koniec. Ognisko przygasa, czerwony żar ciemnieje, pokrywa go popiół siwym nalotem. Ale i ciemność wokół łagodnieje. Koniec nocy. Pierwszy brzask wkracza pomiędzy drzewa.
październik 1977
Pierwsza publikacja
Nieregularnik NR 48 - 20 LISTOPADA 2000
Inne tego autora: Andrzej Trembaczowski » więcej...
Dyskusje i recenzje