Rybie Oko/SWI/Nieregularnik/Wędkowanie i SWI/Dwa dni
Dwa dni |
Szedłem przez las, na przełaj, celując tak, by trafić na rzekę poniżej pstrągowego odcinka. Wybrałem się na dwa dni w Puszczę Solska, nad Tanew, na miętusy i pstrągi. Wziąłem urlop. Mieliśmy jechać we dwóch, z Krzysztofem, ale coś mu tam wypadło, pojechałem więc sam - nie chciałem rezygnować z wyprawy.
Szedłem szybko, autobus dotarł dopiero w południe, a spory kawał zupełnie nieznanej drogi miałem przed sobą. Chciałem dotrzeć do rzeki przynajmniej na godzinę przed zmierzchem, by mieć jeszcze czas na dokładne obejrzenie łowiska. Cieszyłem się, że nie zrezygnowałem z wyprawy. Z tego, że mimo wszystko dotarłem tu. Dwa dni w Puszczy Solskiej! Inny świat... Smakowałem przesycone żywicą powietrze - zapach lasu. Cieszyłem się świeżą zielenią na gałązkach krzewów. Z przyjemnością deptałem sprężystą ściółkę i miękki mech. Inny świat, niecodzienny, niezwykły.
Trochę to była przydługa trasa, jak na ciężki plecak i gumowe buty. Zmęczony forsownym maszerowaniem z radością powitałem prześwitującą przez drzewa otwartą przestrzeń. Tanew płynęła tu przez wilgotne łąki porośnięte krótką trawą. Wzdłuż rzeki grube olchy nurzały splątane, czerwone korzenie w czystej jak kryształ wodzie. Sporo zwalonych pni leżało w korycie rzeki, tworząc wspaniałe kryjówki. Obiecująco!
Dzień gasł. Zmierzchało. Szedłem w dół rzeki, oglądając uważnie mijaną wodę. Wciąż nie mogłem zdecydować się na pozostanie, szukałem czegoś specjalnego. Późna pora dnia w końcu wymusiła decyzję. Zatrzymałem się, zrzuciłem plecak, rozpakowałem go, rozwinąłem pokrowiec z wędkami. Zmontowałem dwie gruntówki i założyłem mrożone uklejki. Miejsce chyba wybrałem niezłe - kilka jamek, różne zakamarki wśród podmytych korzeni. Musiały być tutaj miętusy!
Dłuższą wędkę ustawiłem na prostym odcinku przed drzewami - zapach uklejki powinien coś do niej zwabić. Drugą umieściłem z całą precyzją w bełku z wirującą wodą, u stóp przerzuconego na ukos pnia. Tu, w jego korzeniach, coś czatowało z pewnością. Ołów opadł na bryłę oderwanej przez wodę darni, a uklejka krążyła na długim przyponie na środku wiru.
Poczułem chłód. Włożyłem ciepłe spodnie i sweter, otworzyłem puszkę z wołowiną i zacząłem kolację. Było jeszcze szaro, ptaki cudnie koncertowały, jak zwykle przed wieczorem. Cały czas patrzyłem na stojącą wędkę, dostrzegłem więc ruch szczytówki, zanim jeszcze brzęknął dzwoneczek. Jedno, drugie, trzecie kiwnięcie do dołu i mocny skłon kija! Podkradłem się chyłkiem i chwyciłem żyłkę w palce. Szarpnęło i poszła! Podciąłem - krótkie szamotanie i zaraz twardy, drewniany opór... Psiakość, wlazł w zaczepy!!!
Może i niegłęboko tam było, ale moczyć się u progu nocy?! Próbowałem sięgnąć osęką, lecz nie dostałem do zawad na dnie. Mocna piątka też nie pomogła, strzeliła jak z karabinu. Straciłem rybę, przypon, ciężarek. To nic, cieszyłem się, że biorą. Liczyłem na następne.
Szybko zrobiło się ciemno, a kiedy młody księżyc zniknął za poszarpanymi jodłami, nie widziałem wokół siebie już nic kompletnie. Mgła unosiła się nad łąkami. W nieruchomym, wilgotnym powietrzu coraz wyraźniej słychać było szum rzeki na zwalonych kłodach. Mowę rzeki... Las także nie pozostawał niemy. Słyszałem trzaski deptanych gałęzi i nawoływania zwierzyny. To była Puszcza.
I czułem się w niej intruzem. Moja obecność wadziła jej prawowitym mieszkańcom. Zewsząd otaczały mnie jakieś szmery, szelesty, odgłosy kroków, dreptanina. Ja, obcy, tkwiłem w środku, oddzielony kurtyną mroku. Głupie uczucie. Coś wymijało mnie w ciemności to z lewej, to z prawej strony. Sarenki? Może... Kilkakrotnie widziałem je za dnia, teraz też gdzieś obok zaszczekał koziołek. Sympatyczne zwierzaki. Lecz kiedy pod jakimś zwierzakiem z rozdzierającym ciszę trzaskiem zawalił się spróchniały pień, mina mi zrzedła. Nie, nie czułem się teraz pewnie... Naraz poczułem na sobie czyjeś spojrzenie, ktoś mi się uporczywie przyglądał z drugiego brzegu. Zielonkawo fosforyzujące oczy znikły, gdy tylko poruszyłem ręką. Pojawiły się później znowu, w innym miejscu. Co to był za stwór, jakie leśne licho?
Po północy zaczął siąpić równy, drobny, wiosenny deszczyk. Nie, nie był dokuczliwy, ale wędkowania nie umilał. Popsuł łowy. Zniechęcał. Teraz już wędki przestawiałem rzadko, niechętnie podnosiłem się ze stołeczka. Nieprzyjemnie było siadać potem na mokrym brezencie... Miętusy mogły tu być zresztą wszędzie, jeżeli nie brały, to z innej przyczyny. Przestałem w nie wierzyć, nie starałem się.
Przed świtem miałem już całkiem dość. Deszcz już nie siąpił, a padał. Wszystko wokół stało się mokre. Miętusy zupełnie ignorowały moje przynęty. Bezmyślne trwanie. Z utęsknieniem oczekiwałem dnia. Trwanie do świtu - to są te najgorsze, najpaskudniejsze, najokropniejsze godziny... Dopiero przed piątą zrobiło się nieco jaśniej. Ostatnia szansa. Poderwałem się ze stołka i do rana łowiłem już bardzo aktywnie. Z miejsca w miejsce przestawiałem gruntówki, szukałem, obstawiałem przeróżne zakamarki, penetrowałem rzekę. Na próżno, miętusom najwyraźniej nie smakowały moje mrożonki. Zresztą, pora ich żeru pewnie minęła. W pobliskiej olszynce natrafiłem na czarną, świeżo zrytą ziemię. A więc to dziki buchtowały w nocy, zaledwie trzydzieści metrów od mojego koczowiska.
Naraz znów pociemniało. Od zachodu nadleciały ohydne, poszarpane chmurzyska nabrzmiałe deszczem. I zaraz zrobiło się mokro i fioletowo, a wiatr zawył ponuro w połamanych wierzchołkach jodeł. Powiedziałem sobie: " nic tu już po mnie " i pomaszerowałem przez las odwrotną trasą. Po kilku godzinach dotarłem do Suśca.
Okazało się, że autobus mam dopiero o trzynastej - mnóstwo czasu, z którym nie wiadomo co zrobić. Zjadłem drugą konserwę, w gospodzie wypiłem herbatę i piwo, kupiłem w kiosku gazetę i siadłem na skraju lasu na trawie. Pół dnia daremnego czekania... Wiatr ścichł tymczasem, chmury pękły i wyjrzało słońce. I zrobiło się nagle ciepło, miło, sympatycznie. Szkoda odjeżdżać, szkoda tu siedzieć. Tyle trudów, tyle łażenia i nawet żadnego zdjęcia nie zrobiłem?! Szkoda tego dnia, nie wiem, kiedy znów tu przyjadę... Dosyć próżniactwa, mniejsza o autobus - wrócę pociągiem! Zgarnąłem plecak i pomaszerowałem znowu przez las, wzdłuż biegu Jelenia, dopływu Tanwi. Po trzynastej zamiast siedzieć wygodnie w powrotnym autobusie, byłem znowu nad rzeką, tym razem na jej pstrągowym odcinku.
Nie były to najlepsze warunki do spinningowania. A już na pewno nie była to pogoda na pstrągi. W ostrym słońcu widać było każde ziarnko piasku na dnie. W sam raz światło do fotografowania. Szedłem pomału, robiłem zdjęcia i testowałem różne błysteczki. Naraz zauważyłem wygrzewającego się w słońcu szczupaczka. Stał powyżej zwalonej kłody, leniwie poruszając płetwami. Podkradłem się, oszacowałem, gdzie ma upaść błystka, tak, aby wyprysnęła mu tuż sprzed nosa, rzuciłem. Nic, żadnej reakcji! Poprawiłem - to samo. Podłużny cień nawet się nie poruszył - była to... kępka wodorostów.
Za stertą gałęzi, gdzie nurt rwał wąskim gardłem, kotłując piasek w wybitej rynnie, błystkę nagle zaatakował pstrąg. Atak nastąpił w ostatniej chwili, tuż pod moimi nogami. Pstrąg zawinął wokół sztucznej przynęty młynka i tyle go widziałem. Rozpoznał oszustwo, czy chciał mi się tylko przedstawić?
Dotarłem na stację kolejową skonany, ledwo powłócząc nogami. Złaziłem chyba pięćdziesiąt kilometrów z wyładowanym plecakiem, w gumowcach. Wracałem bez ryb, zmęczony, syty wrażeń. Warto było! Cudownie spędziłem te dwa dni. Dwa dni w oderwaniu, w zupełnie odmiennej rzeczywistości. Znakomita psychoterapia, bardzo, bardzo potrzebna mieszczuchowi. W pociągu natychmiast pogrążyłem się w niebycie i przespałem całą kilkugodzinna jazdę do Lublina. Wracałem. Na dworcu powitał mnie deszcz...
1977 r.
Pierwotnie opublikowane w TW Nr 39, 15 kwietnia 2000
Inne tego autora: Andrzej Trembaczowski » więcej...
Dyskusje i recenzje